czwartek, 22 maja 2014

25. Secret message!!


Leon i Luke weszli do pokoju, a za nimi Tom i jego dziewczyna. Anthony mocno mnie przytulił jakby bał się, że odejdę, ale ja tylko odsunęłam się od niego by poprawić swoje ubranie. 
- O cześć! - mruknął trochę zaskoczony Leon patrząc na nas.
- Kurde, jaki tu syf! - ryknął Luke, znany ze swojego idealnego porządku w pokoju - Może zadzwonimy po serwis sprzątający, co?
- Nie! - krzyknęła równo reszta chłopaków, a ja skryłam uśmiech w dłoniach. 
- Cześć Cann - przywitał się wesoło Tom. 
- Hej - odparłam siadając obok Anthony'ego na trochę już ogarniętej kanapie. Chłopak objął mnie ramieniem dając mi poczucie bezpieczeństwa.
- To jest Rose Jackson, moja dziewczyna - to było trochę suche przywitanie jak na Tom'a. Zachowywał się tak jakby miał coś zepsuć. Był strasznie spięty. Mimo, że robiły to minimalnie, jednak widziałam, jak trzęsą się jego ręce i nogi. 
- Miło cię ponownie widzieć Rose - starałam zachowywać się jak najbardziej przyjaźnie do tej dziewczyny.
- Mnie również - powiedziała.
- Gdzie Elandor i Freddie? - zapytałam kierując pytanie szczególnie do Leon'a.
- Podobno rozmawiają - wzruszył ramionami Bowler.
- Uuu!!! - zahuczał Luke.
- Tak, Luke. Rozmawiają! - trzepnął Hogue'a w tył głowy i zniknął w sypialni.
- Myślicie, że oni... - Lucas poruszył brwiami.
- Nie, Luke. My nie! - szczeknęłam Elandor pojawiając się w pokoju. Razem z Leonem zniknęła w sypialni. Do salonu wszedł również John, powiedział, że do wyjazdu zostały dwie godziny i przypomniał chłopakom o 15 minutowej drzemce przed koncertem. 
Chciałam wyjść żeby nie przeszkadzać mojemu chłopakowi, ale zatrzymał mnie siłą tak, że wylądowaliśmy razem na łóżku. 
- W jaką sukienkę ubierasz się na ślub? - zapytał Anthony patrząc w sufit i bawiąc się moimi palcami.
- Em... Podobno mamy mieć takie same sukienki. Janet chciała żeby druhny - zerknęłam na chłopaka kątem oka ciągnąc dalej - miały takie same sukienki.- Anthony podniósł się na łokciu.
Wiedziałam, że to słowo go zaciekawi. Spuściłam głowę delikatnie się rumieniąc.

- W niedzielę Janet mnie poprosiła... Trochę późno, ale oni wszystko tak szybko przygotowują.
- Miesiąc temu na prawdę zaczęli przygotowania...ale to cudownie! - krzyknął chłopak i cmoknął mnie w nos.
- O co chodzi? - spytał Luke stając w drzwiach. 




Spięłam wszystkie swoje mięśnie na dźwięk jego głosu. 
- Cannelle została druhną - ogłosił Bevan. 
- Hej! Elandor też! - krzyknął Leon z sąsiedniego pokoju, a my wybuchliśmy śmiechem. 
- dziewczyny! - zawołał nas John. Niechętnie zostawiłam Anthony'ego leżącego na łóżku (bez koszulki) z Luke'm. 
El, Rose i ja stanęłyśmy w salonie, z którego dochodził nas głos John'a.
- Ja was bardzo lubię, zwłaszcza moją Elandor, ale moje nowe dzieci potrzebują snu. Nie wiem co zrobicie, ale idźcie sobie... Na zakupy. Dam wam moja kartę. 
Oczy mojej przyjaciółki zaświeciły. 

- Zadzwonię do Janet - mruknęła Elandor wyjmując swój telefon  z kieszeni swojej czarnej parki.

Ja stanęłam w kolejce po kawę dla naszej trójki. jednak Rose trzymała się niby z nami, ale z boku. 
- No  nie wiem, a o której masz czas? - mówiła Ela do telefonu, przez co pogubiłam się w swoim zamówieniu. 
- Rose chciała Carmelowe Frappucino, ja Waniliowe Latte, a Elandor Czekoladowe Latte - powtórzyłam szeptem. 
- Proszę, co dla ciebie? 
- Waniliowe i czekoladowe Latte i jedno Carmelowe Frappucino, proszę - uśmiechnęłam się. 
- Cześć dziewczyno Mark'a Woods'a! - usłyszałam zza lady. 

Dojrzałam znajomą mi twarz. Te same niebieskie oczy, malinowe usta przebite czarnym kolczykiem i blond włosy.  



- Nadal tak świetnie się trzymasz prawie pijana? 

- Co tu robisz? - zapytałam niezbyt zainteresowana. Tak mi się wydawało. Tak chciałam. 
A jednak mnie intrygował. 
- Pracuję - wzruszył ramionami podając mi jedną z zamówionych przeze mnie kaw. 



- Tamten klub, moja ulubiona kawiarnia, gdzie jeszcze można Cię spotkać? 

- Bywam tam i tu... Zależy gdzie mnie potrzebują. 
Uśmiechnął się ukazując białe zęby jak z reklamy Colgate. 
- Miło było cię znowu spotkać Brad - odwróciłam się trzymając w rękach pudełko z trzema kawami. 
- Chodź Rose - zawołała Elandor i ruszyłyśmy do wyjścia. Przy drzwiach zatrzymałam się, obróciłam i spojrzałam na Brad'a. Nasze spojrzenia się spotkały. Chłopak się uśmiechnął, a ja spuściłam wzrok. 
- Ej, Cannelle! - pisnęła Rose - Co to był za chłopak? - dziewczyna odezwała się do mnie po raz pierwszy. 
- Em... To taki jeden. Znajomy Mark'a.
- Czy mi się wydaje, czy ty się zarumieniłaś? 
- Elandor! - oburzyłam się. Nie zdążyłam nic więcej powiedzieć bo przyjechała nasza taksówka. 
Stone podała kierowcy nie znany mi dotychczas adres i ruszyliśmy. 
Rose założyła na uszy różowe słuchawki marki Beats i ostatecznie odcięła się od świata. 
Taka zamknięta postać zupełnie nie pasowała mi do Tom'a. On był wiecznie wesoły, uśmiechnięty, pełen życia, a ona? Zamyślona i piękna. Trochę jakby żyła na granicy pomiędzy nami,a swoim własnym światem. 

Siemanko kochani!!! 

Bardzo długo mnie tu nie było, za co niezmiernie przepraszam :c ale obowiązki. 
Wybór LO, dyplom w szkole muzycznej... Trochę się tego nazbierało jak na mnie. 
No i jeszcze profesjonalny FANGIRLING ;) 

Tak więc objawiam się z nowym rozdziałem... Zabrzmiało religijnie. Cóż zrobić O.o WBIJAJCIE!!


Skoro już wspomniałam o The Vamps, piszę o nich fanfiction na Wattpad i zastanawiam się czy nie przenieść go na bloggera, co o tym myślicie?


Podaję link: Carmen (The Vamps FanFiction)


Zapraszam! 



Chciałam też wspomnieć, że to koniec PIERWSZEJ CZĘŚCI mojego opowiadania. 

Reszta będzie się pojawiać oczywiście pod tym samym adresem, natomiast zmieni się główny bohater i trochę fabuła się pozmienia. Mam nadzieję, że was zaskoczę i będziecie czytać z wypiekami na twarzy :) 

środa, 23 kwietnia 2014

24. Innocent words.

Innocent Words


Poznać. Rozkochać. Wykorzystać. Rzucić…

Cztery jakże niewinne słówka.
Dla Quinn Williams była to życiowa dewiza.

Nie przywiązuj się. Wyglądaj dobrze. Nie okazuj uczuć. Nie bój się. Bądź pewna siebie. Ludzie nie lubią nieśmiałych, zamkniętych w sobie, brzydkich dziewcząt.
Wcale nie musisz być sobą. Jesteś młoda. Jesteś aktorką, a świat to twoja scena. Olbrzymia scena, pełna widzów i idiotów spragnionych twojej gry. Oni będą żyć twoim życiem, oni cię do tego wybiorą. Pokaż im tylko co potrafisz, a świat cię pokocha. Wszystko w zasięgu twoich rąk. Bankiety, jachty, samoloty… Diamentowe pierścionki, perły wszystko co normalnemu człowiekowi nie mieści się w głowie. Jesteś unikatowa i jedyna. Zapamiętaj to sobie i powtarzaj co rano zanim spojrzysz w lustro.

        Trudno stwierdzić czy Quinn była, aż tak głupia czy po prostu przebiegła. Ale kierowała się tym co wyłapała jako siedmioletnia dziewczynka, mieszkająca u rodziny zastępczej gdzieś w okolicach Ohio. Poruszona kazaniem starszej kobiety, Quinn wyjechała do Nowego Jorku. Nie radziła sobie dobrze. Nikt nie potrzebował szesnastolatki z krzywym zgryzem i bujnymi lokami. Jednak słowa ‘babci’ utkwiły tak głęboko w korze mózgowej nastolatki, że nic po za nimi się nie liczyło.
- Przepraszam? – zaczęła dziewczyna, gdy wysiadła z pociągu. – Wie pan może, gdzie znajdę… - nawet nie skończyła pytania, a mężczyzna już odszedł. To jednak nie zraziło Quinn. Z resztą z takim imieniem ciężko czuć cokolwiek.
Od tamtego momentu wybierała jedynie dobrze wyglądających mężczyzn, zanim rozpoczynała z nimi rozmowę.

      Za kilka dolarów kupiła spódnicę, koszulę, żakiet i kapelusz, by wyglądać bardziej wyrafinowanie. Szukanie pracy w pełnym dziwnych ludzi Nowym Jorku nie było łatwe, jednak z pieniędzy i drogich biżuterii, które dała jej mama dało się wynająć małe, mieszkanie na strychu. Gdy Quinn nie zajmowała się pomaganiem w kuchniach różnorakich hoteli, spędzała swój czas w restauracjach. Poznawała wielu mężczyzn, kobiety, takich ludzi, którzy potrafili zapłacić za cały twój obiad, tylko po to by ktoś, ktokolwiek, dotrzymał im towarzystwa. 

- Można się dosiąść? – zapytał młody mężczyzna, gdy Quinn siedziała w restauracji hotelu Ritz. Dziewczyna uważnie przyjrzała się zegarkowi na nadgarstku chłopaka, złotym spinkom przy mankietach i szytemu na miarę garniturowi. Widać było, że nie jest byle kim.
- Oczywiście – odparła obdarzając go promiennym uśmiechem.
Graj uprzejmą.
- Napije się pani czegoś mocniejszego, panno…
- Quinn Williams. Nie dziękuję, zostanę przy mojej wodzie – odparła napawając się uczuciem, które widziała w oczach chłopaka.
Rozkochać.  Był głupkiem. Znali się, nie, właściwie w ogóle się nie znali, a on już kipiał miłością.
- Jestem Henry de Forrest – Quinn wiedziała co należy zrobić. Napatrzyła się na to dużo, w różnych drogich restauracjach na terenie Wielkiego Jabłka, w których pracowała. Oczywiście nie nadawała się do tego. Nauczona, że w domu robią za nią wszystko  i pomimo tego, że babcia z matką nie były bogate, rozpieszczały jedyną dziedziczkę, jak tylko mogły. Nie chciały by niszczyła sobie dzieciństwo na niepotrzebnym sprzątaniu. Liczyły, że dziewczyna, wychowana przez dwie, dorosłe, doświadczone życiem kobiety, do czegoś dojdzie. Nie nadawała się do żadnej pracy jaką przygotował dla niej Nowy Jork.
- Co panią tu sprowadza? – zapytał chłopak mocząc swe pełne, czerwone usta w szkockiej whisky – Jest tu pani z mężem w sprawie interesów, prawda?  I ja właśnie się przed panią wygłupiłem… – chłopak oblał się rumieńcem. Wyglądał jeszcze bardziej uroczo.
- Jestem tu sama – mruknęła Quinn, choć wcale tego nie chciała. 
- Czyli jeszcze nic nie zepsułem – powiedział chłopak pełnym nadziei głosem – Czy zaszczyci mnie pani, swoim towarzystwem na bankiecie biznesowym, panno Williams?
To była dla Quinn wielka okazja. Drzwi wielkiego świata stały do niej otworem. Wystarczyło tylko podjąć decyzję. Mimo, że dziewczyna nie była pewna, zgodziła się na to towarzystwo.
- Jeżeli się pani nie obrazi, możemy przejść na „ty”? To byłoby troszkę bardziej profesjonalne, tak myślę.  
- Oczywiście – odparła Queen z szerokim i naprawdę szczerym uśmiechem.
- Nasze zdrowie – chłopak uniósł do góry swoją whisky, a dziewczyna swoją szklankę z wodą.
Nieprzyjemne stuknięcie szkła tych dwoje było początkiem nowego życia. Początkiem nowego życia - Quinn Williams.



      - Jeśli pozwolisz, zapłacę za twoją sukienkę – zaoferował Henry, gdy Quinn mierzyła sukienki w butiku Dior'a na Piątej Alei. 

Nie miała zamiaru żadnej kupować, jednak, gdy Henry zaproponował kupno, ani chwili się nie wahała. Wykorzystać.
- Na pewno stać cię na taki wydatek?
- Nie bądź głupia, Quinn. Mój ojciec nawet nie zauważy… Po za tym dziewczyna, powinna być piękna i dobrze ubrana. Nie liczą się koszty. Potraktuj to jako prezent – blondyn ściągnął brwi - Nie wspominaj jednak o tym w hotelu… w ogóle o tym nie wspominaj. Moja narzeczona zabiłaby mnie, gdyby się dowiedziała.
- Narzeczona? – nagle jakby idealny obraz Henry'ego de Forrest rozpłyną się w powietrzu. Gdyby to była bajka, Henry byłby przystojnym, wolnym księciem szukającym Kopciuszka, którym w tej wersji byłaby właśnie Quinn, ale to było prawdziwe życie.
Samo spotkanie Henrego, było dziwne, bo niby co taki mężczyzna jak on, robił sam w restauracji Ritz’a?
- Marina Hamilton, jej ojciec prowadzi interesy z moim ojcem. Tak jakoś wyszło, że oboje byliśmy wtedy sami i nasi ojcowie stwierdzili, że razem będzie nam lepiej… ale nie jest. Ta dziewczyna to okropna hipokrytka – Henry wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki papierośnicę.
- Przepraszam, tu nie wolno palić – zainterweniowała ekspedientka.
- Chcę pani stracić klientów? – zapytał chłopak zapalając papierosa. – Zadawaj jak najwięcej pytań. Pytania to klucze do wiedzy. – Harold stał za Quinn zdecydowanie zbyt blisko. Jego ciepły, papierosowy oddech owiewał kark dziewczyny.
- Kochasz swoją narzeczoną – rzuciła Quinn ni to pytając, ni to stwierdzając.
- Nawet jej nie znam. – powiedział szyderczo Henry. 

 
        
           Po zakupach Quinn i Henry ruszyli w dół ulicy, do hotelu, w którym zatrzymał się chłopak.
- Zrobimy tak – szepnął jej blondyn do ucha – Wejdę pierwszy, wezmę klucz do pokoju od mojego brata i za 20 minut widzimy się w korytarzu na 10 piętrze, jasne?
Quinn pospiesznie potrząsnęła głową. Uśmiechnięty od ucha do ucha Henry ucałował ją w czoło, po czym obrócił się i wszedł do hotelu.
Dziewczyna nie miała tego w planach. Miała się nie zakochiwać. Miała być oschła. Nie przywiązuj się. Nie okazuj uczuć.  Nie sądziła, że tak szybko ulegnie urokowi jakiegoś, głupiego, obrzydliwie bogatego, nowojorczyka. Babcia nie byłaby dumna. Byłaby wciekła, że Quinn nie umie postępować z mężczyznami. Byłaby tak samo wściekła jak na swoją synową, czyli zastępczą matkę dziewczynki. Nie odzywała by się do niej tygodniami, a może nawet miesiącami.
Ale Quinn czuła gdzieś w podświadomości, że to co robi nie jest złe… nawet jeżeli z tego nic nie wyjdzie, wciąż będzie posiadała czarną sukienkę Dior'a, za którą nie zapłaciła przecież ani grosza. Nie odbiera się prezentów, prawda? 
Z resztą Henry nie wyglądał na takiego… Jej zastępczy ojciec też tak nie wyglądał, a jednak okazał się być. Odszedł zabierając wszystko co mieli najkosztowniejszego. Zostawił żonę, matkę i córkę, a sam wyjechał do Hiszpanii. Był tak niemiły i nietaktowny, że pewnego poranka listonosz przyniósł paniom Williams kartkę z pozdrowieniami. Babcia wyrywała sobie włosy z głowy. Nie wierzyła, że coś takiego wychowała na własnym łonie.
Gdy jedyny mężczyzna je opuścił, starsze panie Williams zajęły się Quinn. Wpijały jej do głowy, że kobiety są lepsze, silniejsze, bardziej zaradne i mądrzejsze. Quinn zapewniana o swojej doskonałości była ponad wszystkich. Nie traciła swojego cennego czasu na koleżanki. Interesowali ją chłopcy. Ale nie byle jacy, chłopcy. Synowie burmistrza, maklera giełdowego, właściciela sklepu z drogimi samochodami. W Ohio, wszystko to było mało. Dlatego wyjechała. Gdy skończyli się warci uwagi chłopcy należało szukać innych, lepszych.  Nowy Jork był idealnym miejscem. Kumulowali się tam przedstawiciele największej władzy, jak i wielkoformatowe gwiazdy.
Pewnego razu, Quinn jadła obiad ze sławnym piłkarzem, który opowiadał jej o treningach i trudnościach tego zawodu. Innym razem panna Williams gościła na obiedzie w domu jazzmana, który po przepysznym obiedzie zaprosił ją na własny koncert w Central Parku. Udało jej się nawet spożyć posiłek z ambasadorem Hiszpanii.
Żaden z wcześniej poznanych mężczyzn nie wzbudził w niej tyle sprzecznych uczuć co  Henry de Forrest.

Po dwudziestu minutach Quinn znalazła się na umówionym korytarzu. Czuła się okropnie zagubiona. Nigdy wcześniej nie wychodziła na piętra hotelowe jako klientka. Zwykle była pomocnicą sprzątaczki. Tym razem jednak, przy małej pomocy Henry'ego stała się "panią".
- Jestem - sapnął znajomy blondyn, którego obecność, wybiła serce Quinn z ustalonego rytmu. - Już myślałem, że nie skończy gadać o Marnie. Co z tego, że za dwa tygodnie biorą ślub? - zapytał Henry, otwierając przy tym mahoniowe drzwi do pokoju.
- Myślałam, że to ty bierzesz ślub z Mariną - zainteresowała się Quinn.
- Em. Nie. To mój brat George się z nią żeni. Powiedziałem tak...bo po prostu tak sobie powiedziałem - chłopak zaplątał się we własnych słowach, a na jego policzkach zagościły rumieńce.
- To by się chyba dobrze dla ciebie składało...
- Czy ja wiem? Samotność w tym świecie również nie jest mile widziana - Henry mówiąc to rzucił się w garniturze, na pościelone, hotelowe łóżko.
"Przecież wiem" chciała powiedzieć Quinn, ale ugryzła się w język. Czasami lepiej jest milczeć, niż palnąć jakieś głupstwo. Ona wiedziała o tym wyjątkowo dobrze. Babka często krzyczała na nią, gdy dziewczynka mówiła zbyt dużo, albo gdy wymyślała jakieś farmazony.  Dlatego Quinn bardzo pilnowała się ze słowami i częściej wolała milczeć niż wypowiadać się na temat w którym się nie orientowała. Była dobrą obserwatorką i słuchaczką. Potrafiła spędzić kilka pełnych godzin na siedzeniu w jednej pozycji i słuchaniu rozmów pozostałych ludzi. Zazwyczaj również wykorzystywała zdobyte i zapamiętane informacje w rozmowach z innymi. Jej wypowiedzi były błyskotliwe, gdyż za nim podjęła się tematu długo nad nim myślała i przypominała sobie fakty.
- Jesteś śpiąca? - zapytał Henry, gdy Quinn kolejny raz tego dnia, skrycie ziewnęła. Oburzyło ją to pytanie. Było nie eleganckie. Nie przystroiło komuś takiemu jak Henry.
- Ależ Henry! - zaczęła.
- Mów mi Harry - przerwał jej blondyn, podnosząc się na łokciu - Wszyscy mówią do mnie Harry - wyjaśnił chłopak, widząc zdziwione spojrzenie Quinn.
- Dobrze, no więc Harry... - powiedziała nie pewnie, a blondyn obdarzył ją wesołym uśmiechem. Gdyby nie to, że Quinn Williams była kobietą twardo stąpającą po ziemi, w tym momencie jej kolana na pewno by zmiękły. Przez dziwne uczucie w żołądku, Quinn zapomniała co chciała powiedzieć i zrezygnowana usiadła na krawędzi łóżka.
- Room service! - usłyszeli głos na korytarzu i ktoś kilka razy zastukał w drzwi.
- Proszę!
Do pokoju wszedł młody boy hotelowy z dość dużą, skórzaną walizką w ręce.
- To wszystko o co pan prosił, sir. Odebrane od gościa z pokoju numer 226, tak jak pan powiedział, sir.
- Dziękuję, chłopcze - Henry wcisnął w dłoń młodego mężczyzny zwitek pieniędzy. Boy skłonił się nisko i pośpiesznie opuścił pokój.
To co właśnie zobaczyła Quinn, było okropnym paradoksem. Henry i chłopak, który mu usługiwał byli mniej więcej w tym samym wieku, ale Henry był tu ważniejszy. Miał pieniądze.
Z rozmyślania wyrwał ją głos Henrego.
- Pomyślałem, że potrzebujesz jakiś kosmetyków by się przygotować. Wszystko co udało nam się załatwić, znajduje się w tej torbie. Miło by mi było gdybyś skorzystała. Moje konto jest również do twojej dyspozycji. Jeżeli czegoś będziesz potrzebować to dzwoń na recepcję i zamawiaj.
Quinn, jeśli pozwolisz, odpocznę sobie chwilę. 

Dlaczego miała mu nie pozwolić?
Sama potrzebowała czasu, by przemyśleć to, co się wokół niej działo.
- Dobranoc - powiedział Henry i schował się pod kołdrą. Po paru minutach Quinn słyszała jego równe chrapanie. Musiał być bardzo zmęczony, skoro tak szybko zasnął.
Torba, która niewątpliwie należała do Mariny, pełna była przeróżnych kosmetyków. Niektóre z nich Quinn widziała pierwszy raz, bo jej kosmetyczka kończyła się na szmince, wazelinie i flaszeczce tanich perfum. Gdyby ktoś oglądał ją wtedy, zauważyłby, że przy każdej kolejnej napotkanej nowości, Quinn cieszyła się jak małe dziecko w Boże Narodzenie. Wystarczyło jej dać parę "zabawek" i była uradowana.
Dawno nie miała w ręce porządnego pudru czy tuszu do rzęs, a tym bardziej takiego od Chanel. Wszystko w torbie Mariny było od Chanel, być może dlatego Quinn nie chciała by ten sen się skończył. Spodobało jej się bycie "panią". 

Z poczuciem stylu u Quinn było wyśmienicie. Przecież parę razy była na pokazach mody w Nowym Jorku. Mimo, że ludzie w Europie skończyli walczyć w II Wojnie Światowej, świat mody musiał jeszcze poczekać i gdzieś przetrwać, chociażby w Ameryce, gdzie przeniosły się siedziby wielkich projektantów na czas wojny. Quinn korzystała z okazji, którymi Nowy Jork hojnie ją obdarzył.
Do czarnej sukienki Miss Dior z mocno wyciętymi plecami usta pomalowała na krwistą czerwień, rzęsy pociągnęła delikatnie tuszem, a resztę twarzy i ciała pozostawiła nieskazitelnie bladą. Na stopy wsunęła czarne czółenka, które również dostała od Henry'ego. Była prawie gotowa, gdy ktoś zapukał w drzwi łazienki.
- Kto tam? - zapytała.
- To tylko ja, Harry. Sprawdzam czy żyjesz.
- Jasne. Już wychodzę - mruknęła Quinn i gwałtownie pociągnęła za klamkę. Wypadła z łazienki wpadając w zimne ramiona Henry'ego. Ich twarze znajdowały się zdecydowanie zbyt blisko siebie, tak, że Quinn czuła oddech chłopaka na własnych ustach. Pierwszy raz była z kimś tak blisko. Wystarczył mały ruch by ich wargi się złączyły. Nim Quinn zdecydowała się go wykonać, Henry był już daleko od niej. Stał przy szafie i wyjmował z niej czystą białą koszulę i nowy garnitur. Nie patrzył na nią. Mimo, że Quinn uważnie mu się przyglądała Henry nie zwracał na nią uwagi. Był równie zmieszany jak i zaskoczony tym co właśnie się wydarzyło. Skierował swoje myśli jedynie na ubranie i nie przejmował się zakłopotaną Quinn, o której przez chwilę zapomniał.
Koszula, spodnie, marynarka, pasek, spinki i zegarek. Koszula, spodnie, marynarka, pasek, spinki i zegarek - powtarzał w głowie skupiając myśli tylko na tym by dobrze wyglądać. Z resztą co mógł zrobić? Na pewno nie miało się to tak kończyć jak właśnie zmierzało ku końcowi. Jak to mówią "Miłość przychodzi znienacka" pomyślał i uśmiechnął się w stronę zamyślonej Quinn. Gdy zobaczył ją pierwszy raz w restauracji hotelu Hilton na kolacji z ważnymi osobistościami pomyślał, że musi być kimś równie ważnym, jednak z czasem zrozumiał na czym polega bycie Quinn Williams. Obserwował ją wracającą późnymi wieczorami do małego mieszkania na strychu. Patrzył jak zapala lampkę przy oknie, jak wpatruje się w gwiazdy, jak płacze, gdy nie radzi sobie sama, a miłość w nim rosła. Z każdym dniem kochał ją bardziej. Był w stanie poświęcić więcej rzeczy, zrobić więcej - dla niej. Dla Quinn.
Dziewczyna odwzajemniła uśmiech. Już wiedziała. Cztery niewinne słówka, których zapamiętała jako mała dziewczynka przestały nagle mieć dla niej jakiekolwiek znaczenie. Podobnie jak cała  „mądrość” jej  babki.

    Jednym uśmiechem powiedzieli sobie wszystko. Z oczu Quinn pociekła łza.

    Kochał ją! Henry naprawdę ją kochał.


________________________________
huehuehue :p

kto pisał dzisiaj egzaminy tak jak ja?? :o
jak wam poszło? 

no więc to moja praca :p
III miejsce i nagroda dyrektora ^_^ 
oceńcie i napiszcie co myślicie, a do AYNS wracamy w pon. 
(w lany poniedziałek myślałam, że jest niedziela... a we wtorek nie było internetu we wsi zwanej Kraków <przynajmniej u mnie xd>  :D) 
okropnie podoba mi się #1 im. <3 

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

23. "Mini Secret Tour" 1

Tydzień w którym wyszła płyta The Secret House był najbardziej szalonym tygodniem mojego życia. 
Ja i Elandor, jako oficjalne i pełnoprawne, drugie połówki dwóch członków zespołu, postanowiłyśmy być na każdym nawet najmniejszym koncercie, podpisywaniu płyt czy wywiadzie. 
Wstęp udało nam się załatwić tylko dzięki Johnowi, który zatroszczył się o takie specjalne plakietki, dzięki, którym mogłyśmy wejść wszędzie. 
Biorąc to pod uwagę byłyśmy częścią zespołu. Jednak by nie zwracać na siebie zbyt wiele uwagi, trzymałyśmy się z bardziej szalonymi i komunikatywnymi dziewczynami z pośród fanek.
Za każdym razem spotykałyśmy nowe postacie i to było cudowne.  Te dziewczyny, które przychodziły żeby pobyć z chłopakami choć chwilę, żeby mieć choć jedno wspomnienie czy zdjęcie z idolem napawały mnie podziwem. Gdybym była na ich miejscu nigdy w życiu nie pchałabym się bliżej. Od razu stwierdziłabym, że nie ma sensu wychodzić z domu bo i tak mnie nie zauważą, a potem ogarnęłaby mnie nienawiść, choć gdzieś w głębi serca, naprawdę chciałabym zostać zauważona i to właśnie przez nich. 
Sensacją wśród fanek byłam również ja, co było nie miłe, ale nieuniknione niestety. Momentami nie wiedziałam czy ten pisk dotyczy mojej zagubionej w tłumie osoby, czy któryś z chłopaków się w końcu pokazał. 
Po paru dniach moje bębenki uszne same imitowały niemiłosierne wrzaski i inne tego typu dźwięki by choć trochę uspokoić rozdygotany i zadziwiony nagłą ciszą mózg.

- No to dzisiaj jeszcze tylko wywiad dla niemieckiej telewizji, godzina na koncercie charytatywnym i imprezka w klubie Ghost - wymieniła Elandor zerkając w rozkład, który dostałyśmy od Johna.
Moje oczy same się zamykały, w głowie dudniło, a na piętach miałam okropne bąble i buty mnie obtarły. Ledwo usiadłam i już musiałam iść. Wzięłam tylko kawę na wynos i francuskiego rogalika w jakiejś kawiarni i pobiegłyśmy z El za autobusem zespołu. Im byłyśmy bliżej tym głośniej i tłumniej się robiło. 
Niemiecka stacja 'Zwei', która mieściła się o dziwo w Nowym Jorku przeprowadziła jak do tej pory najbardziej interesujący wywiad jaki widziałam z udziałem chłopaków. Często padały pytania o najdziwniejsze, najgłupsze, najśmieszniejsze rzeczy jakie The Secret House kiedykolwiek widziało, słyszało, czy robiło. Mnóstwo ludzi chciało wiedzieć o dzieciństwie i rodzinie chłopaków. Ja najbardziej lubiłam, gdy Anthony odpowiadał na pytania. Był wtedy taki skupiony i uroczy. I często wspominał o mnie.
- Czyli ty, Anthony masz dziewczynę i jest nią brytyjska piosenkarka...
- Cannelle King - dokończył Tone z uśmiechem.
- Okay, to jasna sytuacja - zaśmiał się prezenter. - I jeszcze Leon jest zajęty, racja? - Leon skinął głową, a Elandor zapiszczała z radości stojąc obok mnie za kulisami. - A reszta chłopaków jest wolna?
- Tak - odparł Freddie. Ale w tym samym momencie Tom powiedział, że on też kogoś ma.
- Stary, masz dziewczynę? - zdziwił się Anthony.
- Skąd ty ją wytrzasnąłeś? - zaśmiał się Leon.
- Nie mówiłeś, że kogoś masz... - dodał Freddie. A mnie zrobiło się go żal. 
Albo chłopcy na prawdę byli zaskoczeni, albo świetnie grali, ale my z Elandor domyśliłyśmy się czegoś. 
Razem z nami za The Secret House jeździł też Luke swoim Rolls Royce'm i zwykle miał ze sobą dwie pasażerki. W jednej z nich rozpoznałam Rose Jackson ze szkolnej stołówki, a El twierdziła, że ta druga to Gemma Lewis laska z YOUTH Magazine. 
Nic dziwnego, że po kilku dniach YOUTH miało na tyle materiałów by napisać wyczerpujący i wychwalający The Secret House pod niebiosa artykuł z jakimiś dodatkami, w których chłopcy zdradzali swoje największe tajemnice. Anthony nie oszczędził szczegółów naszej kłótni, przez co został ogłoszony najromantyczniejszym chłopakiem roku.
Najbardziej bałam się Freddiego. W sumie nie jego, ale tego co zaszło między nami. W końcu mnie pocałował, a posługując się logiką Tony'ego ludzie, którzy się całują są parą. 
Unikałam go cały czas. Byłam wściekła na siebie i na niego. Nie powinniśmy tego robić. Freddie był cudownym chłopakiem, ale ja miałam Anthony'ego.



- Cześć skarbie!- powiedział Anthony obejmując mnie ramieniem i całując we włosy. Nie sądziłam, że go spotkam tamtego dnia w ogóle. Był to prawdopodobnie najcięższy dzień z ich "Mini Secret Tour". Byli na nogach od 3 w nocy, a po ostatnim koncercie wrócili grubo po dwudziestej czwartej. Za nim poszli spać była prawie druga. Dziękuję za godzinę snu!
- Cześć - przywitałam się wtulając głowę w jego klatkę piersiową. Anthony ziewnął. 
- Co powiesz na popołudniową drzemkę? - spytał, zabawnie poruszając brwiami.
- Chodźmy - wzięłam go za rękę i splotłam nasze palce.

Czy tego chciałam? Definitywnie NIE, ale ten urok, który bił od mojego chłopaka był tak silny, że od razu mu uległam.
Pokój w hotelu, w którym swoją siedzibę na ten tydzień miało The Secret House był niesamowity. Najpierw rzuciły mi się w oczy duże ciemnobrązowe, mahoniowe drzwi. Ściany holu do połowy pokryte były biały marmurem, a nad nimi wisiały miniatury obrazów z różnych epok. Rozpoznałam tam "Słoneczniki" Van Gogh'a. 

Salon. Znam za mało ekspresyjnych słów by pokrótce opisać to miejsce. Na środku stały dwie czarne, skórzane sofy, a pierwszą rzeczą którą tak na prawdę zobaczyłam był wielki telewizor. Nigdy większego nie widziałam. 
Na ścianach wisiały ciężkie, złote, mosiężne kinkiety, a między nimi na ścianie na przeciwko telewizora wisiało ogromnie lustro w złotej, ozdobnej ramie. Pod nim stał czarny barek. Jeszcze nie otwarty.

Ten pokój był połączeniem, dość udanym, baroku i nowoczesności, w której ja osobiście się gubię. Z fioletowymi podchodzącymi bardziej pod fuksję ścianami kontrastował biały dywan i ogólny bałagan w pokoju. 
Na stoliku, który nazwałabym kawowym leżały cztery pudełka po pizzach, a niektóre miały nawet nadgryzione i niedojedzone kawałki, znajdowały się tam również niedopite herbaty, butelki po piwie, soki i miska pełna pop cornu. Po podłodze poniewierały się ubrania, kable, jakieś papiery i nawet natrafiłam na opakowanie po jogurcie.

- Przepraszam za bałagan. Nikt tu nie był od trzeciej rano - wyjaśnił Tone - Zastrzegliśmy, żeby nikt tu nie wchodził, gdy nas nie będzie. Ostatnio zwinęli mi zegarek i piórka do gitary. Chłopakom też coś ukradli - cały czas Anthony starał się ogarnąć trochę pokój. 
- Jasne. Rozumiem - uśmiechnęłam się. Nie wiem dlaczego fioletowa bluza, którą Tony podniósł z podłogi wydała mi się znajoma.
- Czy to nie... Alex? - zapytałam trochę speszona.
- Em... To możliwe. Luke ma jakiś odpał związany z tą bluzą. Ciągle z nią śpi i wącha. 
- Definitywnie musi należeć do Alex - stwierdziłam.
- Okay... ale co z... em... nie ważne - Tone spuścił wzrok i zajął się składaniem podkoszulków.
- Chodzi ci o Gemmę? - wypaliłam. To pytanie gryzło mnie po głowie odkąd zobaczyłam Luke'a.
- Chcesz herbaty? - spytał Anthony podnosząc się z podłogi.
- Z mlekiem, poproszę - odparłam zrezygnowana składając elegancko bluzę Alex. Utwierdziłam się w tym przekonaniu, gdyż na metce znalazłam jej podpis i adres domu w którym mieszkała Alexandra Sparks.

Teenagers <la la la la puście sobie zanim zaczniecie czytać następną część> 

- Kim jest Gemma? - zagadnęłam, w momencie, w którym Anthony odłożył słuchawkę hotelowego telefonu - Nie chodzi mi o jej karierę w YOUTH, ani o związek z bratem Janet Wright, ale o to co ona tu robi, na dodatek z Luke'm i tą dziewczyną ze stołówki. 
Anthony się uśmiechnął. Podszedł do mnie bliżej i przytulił się mocno. 
- Tęskniłem za Tobą - szepnął mi do ucha. Chciał mnie pocałować, ale się odsunęłam. Założyłam ręce na piersiach i stanęłam nad nim. 
- Czekam na odpowiedź - ponagliłam.
- Ja nic nie wiem... Są przyjaciółmi, a ta laska ze szkoły to podobno dziewczyna Tom'a - uśmiechnęłam się - Luke szaleje za Alex... On nie może bez niej żyć, tak jak ja bez ciebie...
Nie wytrzymałam i pocałowałam Anthony'ego prosto w usta. 
Tego wszystkiego było dla mnie za wiele. Widywanie go tylko chwilami, padniętego i ledwo trzymającego się na nogach było ponad moje siły.
Jego zimne dłonie wkradły się pod moją koszulkę i zastygłam w bez ruchu. Anthony oparł mnie plecami o ścianę na korytarzu. 
- To co powiesz na małą drzemkę? - zażartował rozluźniając trochę atmosferę. Nie miałam zielonego pojęcia, że zaraz usłyszę słowa na które nie byłam przygotowana. Ani psychicznie, ani fizycznie. - To może odpowiesz mi na nieco inne pytanie? - poczułam, że się rozluźnił. Coś jakby kamień spadł mu z serca.
Ja natomiast spięłam wszystkie możliwe mięśnie starając się nie oddychać.
- Zależy ci na mnie? - w końcu padło to konkretne pytanie, które całkowicie zamroziło mi krew w żyłach. Spojrzałam niepewnie w jego zielone, domagajcie się odpowiedzi oczy.
Widząc jego spojrzenie zaśmiałam się ironicznie, przymykając powieki. 
- Skoro ty nie odpowiesz na to pytanie to daj mi chociaż szansę wytłumaczenia, dobrze? - przylgnął swoim ciałem do mojego, opierając czoło o moją głowę i wciągając zapach czekoladowego szamponu z moich włosów.
Drgnęłam. Wtedy Anthony zamarł w bez ruchu jakby dając mi czas na ucieczkę, jednak wiedziałam, że nie zamierzałby mnie puścić. 

Chyba byłabym głupia, gdybym teraz go odepchnęła i stwierdziła, że od początku wcale nie o to mi chodziło. 
Skupiłam uwagę tylko i wyłącznie na twarzy Anthony'ego. Był inny niż zawsze. Spoglądał na mnie tymi swoimi ciemnozielonymi tęczówkami przygryzając zadziornie wargę. 
Orzeźwiałam. W jednej chwili poczułam się tak jakby ktoś wylał na mnie wiadro lodowatej wody. 
Anthony był tak bardzo delikatny, że mogłabym dać sobie obciąć rękę, iż wyczuł ten dreszcz, który przebiegł po całym moim ciele.
To go rozradowało. Dałam mu wyraźny znak, żeby nie przestawał. 
Ujrzałam zwycięski, ale nikły uśmiech na jego twarzy. 
Spojrzał głęboko w moje oczy.
Byłam tak cholernie przewidywalna. 

Zupełnie nie rozumiałam co do mnie mówił, ale jego słowa odbijały się od ścian mojej czaszki pozostawiając na nich jakiś ślad. Czułam się tak jakbym wypiła kilka butelek alkoholu i była całkowicie pijana. 
Anthony nie pewnie złożył pocałunek na moich suchych ustach, jakby robił to po raz pierwszy. Jego język delikatnie polizał moje wargi torują sobie przejście. Swoje ręce położył na moich biodrach. 
Nasze języki rozpoczęły ze sobą jakąś dziką walkę, w której żadne z nas nie chciało przegrać. Nie dałam mu szans. 
Wygrałam. 
Czułam jak się uśmiecha nie chcąc rozłączać naszych ust. 
Dopiero teraz poczułam, że prawy rękaw razem z ramiączkiem stanika zsunął się ukazując nagą skórę. Anthony'emu widocznie to nie przeszkadzało a nawet się podobało, gdyż zaczął całować mnie po szyi, obojczyku i gołym ramieniu. Na moich policzkach zaczynały kiełkować piekące rumieńce. Mokre ślady po pocałunkach chłopaka powoli wysychały. Chłopak złapał jedną moją rękę i nad moją głową przycisnął ją do ściany. Blokował mnie, a ja nie miałam bladego pojęcia dlaczego to robił skoro nie miałam zamiaru, ani ochoty nigdzie się wybierać. 
Teraz pocałunek był zachłanny i ledwo udawało mi się utrzymywać jakikolwiek oddech. Każda część mojego ciała, każda najmniejsza komórka i każdy mięsień z każdą następną chwilą bardziej pragnęły Anthony'ego. 
Nie miałam pojęcia do czego by doszło, gdyby ktoś nam nie przerwał.


                                                    ***
Dzień dobry w ten piękny angielski poniedziałkowy dzień, uściślając popołudnie <3 
Jest pięknie <3 

Ej, chyba się zakochałam xd lolz. nie zniosę tego ponownie.
Widzimy się za tydzień.. albo wcześniej koło środy dodam opowiadani z konkursu. 
a teraz idę szukać czegoś co nadaje się na wyjście do sklepu.
Całuję :*

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

22. Now is good!

Cannelle P.O.V.

Anthony Bevan grubo się mylił myśląc, że po długim czasie nie rozmawiania ze mną jednym pocałunkiem naprawi wszystko. Powinien wiedzieć, że taka nie jestem. Co z tego, że pokazał w tym pocałunku najwięcej uczuć niż kiedykolwiek w stosunku do mnie, skoro ja nadal byłam zła? 

Splotłam ramiona na piersiach i oparłam się plecami o blat.
- Żartujesz sobie? - zapytał Tony wbijając we mnie swoje zielone spojrzenie.
- Gdzieżbym śmiała! - oburzyłam się podnosząc głos. 

- To o co chodzi?
- Myślę, że masz za dużo na głowie, Tone. Ja, zespół, twoja rodzina... Myślę, że musisz coś wybrać - moje słowa były bezsensowne, ale nie zamierzałam się cofać.
- Tak, Cann. Wybieram Buzz'a Astrala! - rozpromienił się. 


- To żaden wybór! - wybuchłam niepohamowanym śmiechem.
- Na koniec świata i jeszcze dalej! - Tone rozłożył ręce i zaczął udawać bohatera filmu Toy Story. 

Nagle zatrzymał się i spojrzał na mnie.
- Co robisz w sobotę? - stanął obok mnie w tej samej pozycji.
- Idę na ślub - odpowiedziałam tak, jakby to było oczywiste. Bo było.
- Co byś powiedziała na pójście tam ze mną? Tak oficjalnie. Jako para.
- To my jesteśmy parą?
- To chyba jasne. Całujemy się...
- Mnóstwo ludzi się całuje, co nie koniecznie oznacza, że są razem - przerwałam mu. - Nie możemy być parą, gdy ty mnie olewasz i gdy ciebie przy mnie nie ma... Co z tego, że cię kocham, skoro ty całymi dniami jesteś zajęty, a gdy się spotykamy zachowujesz się jakbyś był myślami gdzie indziej... Nawet teraz.
- Przepraszam, Cannelle.
- Myślę, że przepraszam nie wystarczy.




Anthony P.O.V. 

Cann odepchnęła się od blatu i odeszła zostawiając za sobą słodkawy posmak jej perfum. 

Nie miałem pojęcia co zrobić. Byłem wściekły. Na nią. Na siebie. Na siebie. Na nią. Na całe moje życie, moją rodzinę. Na wszystko co mnie otaczało. Włączyłem tą pieprzoną zmywarkę i ruszyłem na poszukiwanie nowego telefonu. A mianowicie chodziło o pożyczenie komórki od mojej młodszej siostry, by móc zadzwonić do Luke.
- Hannah! - krzyknąłem. Chwilę później usłyszałem odgłos obcasów. Moja sis pojawiła się obok mnie. Obdarzyła mnie pięknym uśmiechem. 


- Cześć - poczochrałem ją po głowie i wyjąłem z kieszeni obiecanego lizaka od mamy Tom'a. Oczy jej zaświeciły, gdy wzięła go do ręki. - Zrobisz coś dla mnie? -
Młoda kiwnęła głową. - Pożyczysz mi swój telefon?
Nim skończyłem to zdanie Hannah już nie było.


- Stary, twoja kuzynka to najlepsze co kiedykolwiek mnie spotkało... Nie mogę jej stracić. - przypomniałem sobie tą pewność, że ją stracę i zawiodę. Skoro miałem to zrobić, nie mogłem przecież na to sobie pozwolić. - Nie teraz. Nie w ten sposób.
Luke nie był zadowolony tym co ode mnie usłyszał. Kazał mi zrobić wszystko by Cannelle do mnie wróciła. Paradoksalne, ale sam pozwolił Alex tak po prostu od siebie odejść.
Ja nie miałem Cannelle nawet za złe tego, że umawiała się z innymi podczas, gdy się z nią nie kontaktowałem.  Przyznaję, to była tylko i wyłącznie moja wina. Ja nawaliłem i chciałem ją przeprosić, ale to było za mało. Musiałem wymyślić coś spektakularnego. Coś co zwaliłoby Cann i resztę świata na nogi. 


Znalazłem idealną piosenkę, a przy pomocy moich idealnych ludzi załatwiliśmy wszystkie formalności w niecałe pół godziny.
Plan był prosty. Ja i chłopaki z zespołu mieliśmy czekać na Cann i El w ogrodzie rodziców Luke'a. Gdy tylko miały wejść, my mieliśmy zacząć grać. Cały ogród był ozdobiony świeczkami, latarniami, światełkami, a potem mieliśmy zostać tylko ja i Cannelle. Zostać we dwoje przy kolacji. Załatwiłem skrzypka, który miał nam grać, a Freddie obiecał coś ugotować dla mnie. Miałem wszystko jej wyjaśnić tak, że nie miałaby wyjścia. Musiała mi wybaczyć.




Cann P.O.V. 

Elandor przybiegła do mojego domu koło 18, gdy ja leżałam na łóżku i nie chciałam żyć.
- Wstawaj! - krzyknęła rzucając się na moją szafę.
- Nigdzie nie idę - syknęłam przykrywając się kołdrą po same uszy.
- Cannelle, tego nie można przegapić! Wstawaj! - kilka rzeczy, które El rzuciła w moją stronę wylądowało na mojej głowie. - Gdzie masz coś co nadawało by się jednocześnie na randkę i na koncert?
- Na randkę? - zakrztusiłam się własną śliną.
- Tak tylko teoretycznie. A teraz wstawaj! - jęknęła ściągają ze mnie pościel.
- Co wy tu robicie? - zapytał mój tata stając w drzwiach pokoju.
- Cannelle nie chcę wstać z łóżka, woli udawać warzywo i płakać, bo pokłóciła się z Anthonym Bevan'
em.
- Wcale nie płaczę! - podniosłam się do pozycji siedzącej.
- To dobrze! - mruknął tata - A teraz wstawaj.
- Co wy dwoje tak się na mnie uwzięliście? - zapytałam zsuwając się w ślimaczym tempie z łóżka.
- Kochani wróciłam! - usłyszeliśmy z korytarza. Dźwięk obcasów mamy stawał się coraz głośniejszy co znaczyło, że się zbliża. - Cześć skarbie - pocałowała tatę w policzek.
- Dzień dobry, a raczej dobry wieczór pani King.
- Cześć Elandor - przywitała się mama. 


Cześć. Nigdy nie lubiłam, gdy rodzice Cher tak do mnie mówili. Nie wiedziałam czy mogę odpowiedzieć im tym samym czy raczej nie wypada. Cher. Cher. Cher. Zerknęłam na półkę na której leżał pamiętnik Cher. Nadal tam był, a ja obiecałam sobie, że jak wrócę to do niego zajrzę. 


- Chodźmy. - mruknęłam cicho i weszłam do szafy. Wybrałam czarne spodnie i kwiecistą koszulę.


- Ślicznie wyglądasz Cannelle - zachwyciła się mama. - Patrz Victorze jaką mamy śliczną córkę.
- Obie nasze córki są śliczne - tata pocałował mamę w czubek głowy i odeszli wtuleni w siebie.
- Leon czeka na nas na dole! - pisnęła Elandor i obie w szalonym tempie zbiegłyśmy na dół. 


Potem to co się działo wyglądało jak obrazy z karuzeli zmieszane z tym co można zobaczyć w kalejdoskopie. Ciągnęło się to do momentu w którym zobaczyłam znajomy biały dom. Dom Houge'ów. 


- Weźcie mnie stąd. - poprosiłam.
El i Leon wymienili się spojrzeniami.
- Weźcie mnie stąd!! - krzyknęłam łapiąc za klamkę od drzwi.
- Cannelle - powiedział spokojnie Leon odwracając się w moją stronę - możesz uciekać, ale Anthony i tak znajdzie sposób by cię znaleźć. 

Samochód się zatrzymał, a ja nie chciałam wysiąść.
- Mogłabyś nawet zamieszkać w tym aucie, ale oni znajdą sposób by cię stąd wyciągnąć.
Zaczynał mnie denerwować tymi swoimi stwierdzeniami. Chcąc mieć już to wszystko z głowy wyszłam z auta. 


Nie umiem opisać jak wielkie było moje zaskoczenie w momencie w którym zobaczyłam te wszystkie światełka, a tym bardziej zespół, który zaczął grać. 




Sorry's Not Good Enough <błagam włączcie


I can't stop, I can't stop loving you.
You're a dreamer and dreaming's what you do,
I won't stop believing that this is the end, there must be another way.
Cos I couldn't handle the thought of you going away, woah yeah.

Sorry's not good enough, why are we breaking up?
Cos I didn't treat you rough so please don't go changing.
What was I thinking of?
You said you're out of love, baby don't call this off because sorry's not good enough.



- Myślisz, że naprawisz wszystko piosenką? - zapytałam.
- Mam jeszcze włoskiego skrzypka, dobre jedzenie...
- Mam nadzieję, że dobre - mruknął Freddie przysłaniając usta ręką. Reszta chłopaków wybuchła śmiechem. 


Nie wiem, dlaczego ale w tamtym momencie poczułam, że ich uwielbiam. Wszystkich razem i każdego z osobna, ale najbardziej Anthony'ego, który stał przede mną z niepewną miną. 



- To co, jemy coś? - zapytałam łapiąc Anthony'ego za rękę i splatając nasze palce. Poczułam, że nagle atmosfera się rozluźniła. Kamienie pospadały z serc. 

Było w porządku. 

Usiedliśmy przed telewizorem w salonie, Luke włączył jakąś komedię i jedliśmy do tego ravioli, które przygotował Freddie. W pewnym momencie, ktoś zapukał do drzwi. Luke poszedł otworzyć, a że długo nie wracał poszłam zobaczyć co się stało.


-...przepraszam za nią. Długo się nad tym zastanawiałem co ci powiedzieć i za każdym razem moje słowa stawały się puste i głupie. - Luke płakał. Beczał jak małe dziecko, a Alex siedziała sztywno na schodach. Nie widziałam jej twarzy, ale pewnie go rozumiała. 

Wycofałam się z korytarzu wprost w ramiona Freddiego. 

- Przepraszam... - powiedział poprawiając okulary. Poszłam za nim do kuchni.
- No i wszystko się ułożyło - zauważył.
- Tak. Nawet Alex i Luke ze sobą rozmawiają - dodałam.
- Znowu wszystko jest dobrze. Choć...
- Co? - zapytałam wyjmując butelkę soku z lodówki.
- Nic. Dobranoc Cannelle - jego usta delikatnie dotknęły mojego policzka. 





Znikł nim się obejrzałam. 




***

Nie uwierzycie, ale dzisiaj dostałam Nagrodę Dyrektora Szkoły xd
I to za konkurs na "Love Story XXI" mimo, że miałam III miejsce oficjalnie...
Jeszcze to do mnie nie dotarło, ale jak będziecie chciały to mogę i tu dodać to opowiadanie. Piszcie w komentarzach i widzimy się w poniedziałek. 

Całuję Babcia Marysia :p


czwartek, 3 kwietnia 2014

21. Youth Magazine


Dla B. 
Dziękuję za Arctic Monkeys. 'I'm in love with you <3'

Anthony P.O.V.

Gdy na drugi dzień w sklepach ukazał się niejaki YOUTH Magazine, myślałem, że się postrzelę.
Okładka była prosta i jednoznaczna.
Cannelle mnie zdradzała.
Wydałem ostatnie drobniaki na parę informacji o tym co moja dziewczyna robiła zeszłej nocy, gdzie była i z kim.
Cannelle była jedna, ich było trzech.
Trzech jednej nocy.
Pierwszy był pożal się Boże aktorzyna ze spalonego teatru niejaki Mark Woods, który nie pierwszy raz przystawiał się nie do swojej dziewczyny. Tak było też z Zach'em Wright'em, któremu odbił Charlotte Perkins.
Drugi był Dash Simpson, koleś o którym nigdy nie słyszałem i niech tak pozostanie.
A ostatnim był mój nemezis, koleś, który napsuł mi tyle krwi i tyle włosów wyrwałem przez niego, że można by nakarmić stado wampirów i zrobić z 10 peruk dla chorych na białaczkę dzieci. Jego parszywa morda aż się prosiła o przy ozdobienie jej dodatkowymi siniakami, ale nigdy nie miałem konkretnego argumentu by się nim zająć. Był to Brad Campbell.
- Co tam masz, Tone? - zapytała Taylor McCartney, siostra Tom'a z mojego zespołu.
- Jako prawdziwa kobieta, Bevan preferuje kobiece czasopisma takie jak na przykład cholernie feministyczne YOUTH Magazine, prowadzone przez moją przyjaciółkę Gemmę Lewis - wyjaśnił jej Luke, a ja nie miałem nawet siły zareagować na jego otwartą zaczepkę.
- Coś ciekawego Leon tam napisali? - zapytał Leon wchodząc do kuchni domu McCartney'ów.
- Jest artykuł na 3 strony o tym co Cannelle robiła zeszłej nocy z Mark'iem Woods'em, Dash'em Simpson'em i Brad'em Campbell'em. - mruknąłem.
- Rany! To Cannelle ma już aż 3 adoratorów? A ty co, Tone? Pozwolisz żeby ci sprzątnęli dziewczynę sprzed nosa? - Freddie mnie wkurzył tą swoją paplaniną i dociekliwością.
- Nikt nie będzie nikomu nic sprzątał! - szczeknąłem.
- Róbmy tą pieprzoną próbę i idźmy do domu! - krzyknął Leon podając mi gitarę do ręki.

Nie miałem siły na nic.
Reszta chłopaków nie miała tak popieprzonych rodzin jak ja. Niczyja matka nie umierała, dziewczyna nie zdradzała, a brat się nie żenił, po za tymi moimi. Po za tym lekarze dawali mamie maksymalnie miesiąc życia, wielki dzień Janet i Nate'a był zaplanowany na 19 października czyli zostało im dokładnie 6 dni. Wszystko było gotowe i zapięte na ostatni guzik, po za tym, że wciąż nie zapytałem Cannelle czy pójdzie tam ze mną.

Bałem się. Każde spotkanie z Cann było jak sen, każdy moment mógł niespodziewanie zburzyć się jak domek z kart. Zakochiwanie się w niej było jak skok z klifu do morza, najpierw długo leciałem, a potem wpadłem i nie było odwrotu.
Serce biło jak szalone, gdy czułem jej zapach, gdy mogłem jej dotknąć, pocałować, a mimo tego, że ją miałem i wiedziałem, że mnie kocha, gdzieś w sercu pojawił się niepokój, że ją stracę. Zawiodę i stracę.
- To co z wami będzie? - zapytał Luke pomagając mi zapakować sprzęt do samochodu.
- Nie wiem - odparłem szczerze.
- Mógłbym z nią porozmawiać, mimo wszystko jesteśmy rodziną - zaproponował Hogue. Na początku ten pomysł wydał mi się fajny, ale potem zdałem sobie sprawę jak poczułaby się Cannelle, gdyby zamiast mnie przyjechał do niej Lucas z przeprosinami.
- Gdybym sam nie dał rady to poproszę o pomoc - zapewniłem, pożegnałem się z resztą i wsiadłem do samochodu.
Na elegancki rodzinny obiad w domu byłem spóźniony aż 2 godziny, a na dodatek dziś mieli u nas gości znajomi mojego ojca.
Wszedłem do środka od tylu by nie narobić zamieszania.
Moje serce na chwilę stanęło, gdy usłyszałem głos dochodzący z salonu.
Wyobraziłem sobie jak wygląda Cannelle, ale  moja wyobraźnią nawalała bo Cann w rzeczywistości wyglądała milion razy lepiej.
Ja się denerwowałem, a ona była piękna.
Na miękkich kolanach wszedłem do salonu. Siedziała tam cała moja rodzina (wliczając Janet) oraz Charles Baranski i jakaś laska.
Przywitałem się elegancko z wszystkimi, a w momencie w którym wyłapałem spojrzenie Cannelle szepnąłem jej bezgłośne "Kocham Cię!". Dziewczyna zrozumiała wszystko z ruchu moich warg, spłoniła się i spuściła wzrok.
Młoda kobieta, która prawdopodobnie zauważyła tą sytuację okazała się być starszą siostrą Cannelle.
- Jutro wychodzi płyta - zauważył Charles wciągając mnie do tej rozmowy o wszystkim i o niczym.
- Tak. Zacznie się najgorszy i najlepszy tydzień. Co wieczór koncert na terenie NY w jakimś klubie, rano wywiady i takie tam, a w sobotę ślub.
- W piątek wieczór kawalerski! - dodał mój ojciec.
- No i w piątek wieczór kawalerski - potwierdziłem.
- Żebyście tylko nie skończyli jak w Kac Vegas. Nate, ja cię proszę! - powiedziała trochę podenerwowana Janet. W odpowiedzi Nate pocałował ją w usta. Chciałem to samo zrobić z Cannelle, ale nie miałem na razie możliwości.
Nadarzyła się okazja, gdy oboje wylądowaliśmy w kuchni. Cann pomagała mi posprzątać po obiedzie, którego w końcu i tak nie zjadłem.
- Dzwoniłam do ciebie. - powiedziała z wyrzutem. 
- Wiem. - mruknąłem - Luke stwierdził, że jestem nieodpowiedzialny i za dużo czasu spędzam w sieci dlatego zabrał mi telefon - wyznałem. - Wiesz, że z nim nie ma żartów.

 Cannelle posłała mi uroczy uśmiech. Płonąłem od wewnątrz. Stanąłem na przeciw niej i złączyłem nasze usta.


Ta da! 
Rozdział 21. 
przepraszam, że nie w poniedziałek, ale nie miałam weny i czasu :)

następny w poniedziałek :* 

poniedziałek, 24 marca 2014

20. Titanic.

All you never say odżyło!!!

  Jako, że jestem dobrą córeczką mamusi wysłałam jej sms'a, że jestem z Mark'iem, że nie musi się martwić i, że nie wrócę zbyt późno. Co oczywiście tylko poniekąd był prawdą, bo szczerze nie wiedziałam o której wrócę, ale jakoś bardzo mnie to nie interesowało. 

Mark zaprosił mnie na drinka. Weszłam za nim do pierwszego lepszego klubu. Koleś na bramce przepuścił nas bez większego problemu i aż do baru, przeciskanie się przez spocone i wijące się ciała szło nam świetnie. Najpierw wypiliśmy po kuflu piwa, ja oczywiście miałam coś cholernie niesmacznego, tak zwane piwo dla kobiet. Zwykle takie piwa smakują dość dobrze jak owocowy sok,  a to w tym klubie było jak... fu. jak siki. ;/

Chwilę potem Mark zamówił sobie coś mocniejszego.
- Spokojnie, Nelle. Nie musisz - powiedział widząc moje przerażenie, gdy barman zapytał co zamawiam.
- Chcę to samo co on - oznajmiłam mocno stawiając słowa. Barman - przystojny brunet z kolczykiem w wardze uśmiechnął się dziwnie. 

Chwilę potem dostałam od niego wielokolorowego drinka.
- Sto lat! - wzniosłam toast i łyknęłam ze szklanki. Paliło mnie w przełyku. Rozbawiony Mark podał mi coś na przepitkę. 
- Byłaś twarda - powiedział śmiejąc się ze mnie. 
- Dziękuję - odparłam z arystokrackim uśmiechem.
- Teraz coś delikatniejszego - powiedział mój przyjaciel podając mi szklankę z niebieskim płynem. Wyglądał jak płyn do czyszczenia jamy ustnej i również tak ostro pachniał, ale smakował o niebo lepiej. Było w tym jednak coś co sprawiło, że po dwóch łykach miałam dość. Poszłam do łazienki. Przeszłam dziwnym korytarzem, pełnym ludzkich ciał i dotarłam do łazienki po 5 minutach przepychania się przez tłum. 
Wyglądałam zadowalająco biorąc pod uwagę, że od rana nie byłam w domu i w końcu nie wypiłam tej cholernej kawy. 
Gdy wróciłam do baru Mark'a tam nie było. Na jego miejscu siedział jakiś inny koleś.
- Zajebiście. - mruknęłam do siebie siadając na wysokim krześle.
- Co dla ciebie? - zapytał chłopak zza baru.
- Powiedz gdzie...Mark? - podniosłam głowę. Woods stał na przeciwko mnie. 
- Spełnię każdą twoją prośbę - powiedział Mark dziwnym, pociągającym szeptem prosto w moje spragnione pocałunków usta. 
Przeczesałam prawą dłonią jego ciemne włosy.
- Wiesz czego chcę - odszepnęłam odsuwając się od niego - Colę proszę! 
Zaczęłam wiercić się na krześle, gdy koleś siedzący obok odezwał się do mnie.
- Cześć.
- Cześć - burknęłam.
- Nie pasujesz tu - oznajmił prosto z mostu uważnie śledząc każdy mój ruch. 

- Wiem - zgodziłam się - Świętuję urodziny przyjaciela. Na co dzień nie chodzę po klubach.  
- Jestem Dash - przedstawił się. Automatycznie przyjrzałam mu się, a moje głupie serce podskoczyło do gardła. Poczułam, że mój żołądek przewraca się do góry nogami.
- Mark! - wrzasnęłam i zaczęłam biec do wyjścia. Ktoś podbiegł do mnie i zwrócił mnie do baru. Wyszliśmy tylnym wejściem. Łapczywie wciągnęłam powietrze w płuca.
- Wezwę taksówkę - usłyszałam nie znany mi dotąd głos. Usiadłam na schodach. 
- Nie trzeba - wychrypiałam. 
- Przecież nie puszczę cię tak samej - powiedział to takim dziwnym tonem, że popatrzyłam na niego z zaskoczeniem.


- To ty - rzuciłam, a zaraz po tym zwymiotowałam. 
- Dokładnie. To ja, we własnej osobie. - roześmiał się chłopak. - Jestem Brad.
- Gdzie Mark? 
- Zadzwonię po taksówkę - puścił moje pytanie mimo uszu.
- Po co TO robisz? - zapytałam dając sobie spokój z Mark'iem. 
- Co?
- Po co się mną zająłeś? - zapytałam. 
- A dlaczego nie? - odparł chłopak marszcząc brwi. Popatrzyłam na niego błagalnie. - W środku rozpoczęła się impreza urodzinowa Mark'a Woodsa, który kazał mi cię odprawić do domu - mruknął ledwo otwierając usta. 
- Jak to? - jęknęłam i znowu zwymiotowałam. Brad podbiegł do mnie i przytrzymał mi głowę i włosy. Później podał mi butelkę wody. Czułam się koszmarnie.  Nie dość, że przed chwilą rzygałam, mój przyjaciel po chamsku się mnie pozbył, to jeszcze siedziałam w jakieś wąskiej i nieprzyjemniej uliczce z nieznajomym chłopakiem, który się mną 'opiekował'. 
- Dzięki - wydukałam. Brad pokiwał tylko głową w ciszy. 
- Chodź, odprowadzę cię do domu - zawołał po chwili. 
Wstałam i ruszyliśmy pustą ulicą.
Szliśmy ramię w ramię nieodzywając się do siebie. Niby o czym mielibyśmy, ze sobą rozmawiać? 
- Ciepło ci? - zapytał w końcu Brad.
- Nie bardzo - wyznałam niechętnie. Miałam w końcu na sobie tylko cienką tunikę z jakiegoś delikatnego materiału, którą dał mi Mark. Moja skórzana kurtka była obrzygana. Nigdy w życiu bym jej nie ubrała. 
- Aha - mruknął niewzruszony. W sumie to myślałam, że zdejmie swoją kurtkę i narzuci mi ją na ramiona. Anthony by tak zrobił. Brad szedł dalej z rekami w kieszeni. 
Szliśmy tak dość długo, nadal w ciszy, aż usłyszałam jego parsknięcie. Trącił mnie łokciem w brzuch. 
- Co? - warknęłam. 
- Na co się wściekasz? - zapytał, a głupi uśmiech nie schodził mu z twarzy. 
- Na Mark'a - westchnęłam. 
- Chciał, żebym cię stamtąd zabrał. To nic strasznego, no chyba, że tak bardzo mnie nie lubisz? - wyszczerzył się w uśmiechu.
- Dlaczego tego chciał? 
- Przyznaj, że nie czujesz się zbyt dobrze i za dobrze tez nie wyglądasz...
- Proszę? - oburzyłam się. - Czuję się doskonale! - zostawiłam go z tyłu i ruszyłam do domu chwiejąc się na nogach. 
- Widzę - chamsko skomentował Brad.
Dotarliśmy do mojego apartamentowca.
- Żegnam - zawołałam nie odwracając się i wchodząc do ciepłego budynku. Wjechałam windą na 10 piętro. Kluczem otwarłam drzwi do mieszkania numer 215. Zastałam tam Mary oglądającą coś w salonie przed telewizorem, ubraną w piżamę i z miską popcornu.
- Cześć - odezwała się z uśmiechem.
- Cześć - odpowiedziałam.
- Rodzice są na kolacji z szefem mamy.
- To dobrze. - kamień, który pojawił się w momencie wysyłania sms'a do mamy spadł mi z serca.
- Mam wrażenie, że dobrze się bawią! - zachichotała Mary.
Nowojorski szef mamy, Garry, był niskim, grubym i łysym biznesmenem. Mama za nim nie przepadała. Jak zresztą wszyscy. - Siadasz? Zaraz nadzieją się na tę górę lodową.
- Titanic?
- Kocham ten film! - wykrzyknęła Mary wstając i rozrzucając popcorn po podłodze. Poleciała do kuchni po chusteczki higieniczne - Będę płakać - ponownie usadowiła się na kanapie. Zostawiłam Mary i poszłam do łazienki. W głowie koszmarnie mi szumiało i czułam się jak nad morzem. Wzięłam zimny prysznic i przebrałam się w piżamę.Położyłam się spać w akompaniamencie szlochu Mary. Potem zasnęłam. 


***
notka ode mnie:
rozdziały będą się pojawiać co poniedziałek (tak myślę xd)
PS. W zakładce bohaterowie pojawiają się nowe postacie :)